Ktoś się długo pochylał nade mną. Cień nie ciążył na krawędziach brwi. Jakby światło pełne zieleni, Jakby zieleń, lecz bez odcieni, Zieleń niewysłowiona, Oparta na kroplach krwi. To nachylenie dobre, Pełne chłodu zarazem i żaru, Które się we mnie osuwa, A pozostaje nade mną, To nachylenie dobre, Pełne chłodu zarazem i żaru, Taka milcząca wzajemność. Zamknięty w takim, W takim uścisku. Jakby muśnięcie, Muśnięcie po twarzy, Po którym zapada, Zapada zdziwienie. I cisza, i cisza, Cisza bez słowa. Cisza bez słowa, Która nic nie pojmuje, Niczego nie równoważy. W tej ciszy unoszę, Unoszę nad sobą nachylenie, Nachylenie. Unoszę nad sobą nachylenie Boga. To nachylenie dobre, Pełne chłodu zarazem i żaru, Które się we mnie osuwa, A pozostaje nade mną, To nachylenie dobre, Pełne chłodu zarazem i żaru, Taka milcząca wzajemność. To nachylenie dobre, Pełne chłodu zarazem i żaru, Które się we mnie osuwa, A pozostaje nade mną, To nachylenie dobre, Pełne chłodu zarazem i żaru, Taka milcząca wzajemność. Taka milcząca wzajemność. Taka milcząca wzajemność.